Gdyby tak założyć jakiś rycersko-mnisi zakon w rodzaju krzyżackiego, żeby ustanowić
solidny fundament pod cały gmach rosyjskiej państwowości – marzył Feliks Stanisławowicz. Przyjmować tam spośród chętnych do służby najlepszych i najbardziej oddanych tronowi, którzy składaliby śluby trzeźwości, absolutnego posłuszeństwa dowództwu, nieprzekupności i celibatu. Ślub czystości raczej nie jest potrzebny, ale celibat – owszem, przydałby się. Wybawiłoby to od wielu problemów. To znaczy: szeregowi policjanci, a nawet oficerowie niższych szarż, mogliby nie być członkami zakonu, ale wysoką pozycję w hierarchii osiągaliby tylko ci, co złożyli śluby. Jednym słowem – byłoby jak w stanie duchownym, gdzie jest duchowieństwo zakonne i świeckie. Wtedy dopiero nastałoby prawdziwe królestwo porządku i dyktatura absolutnej praworządności! Pułkownik tak się zapalił do tych wielkich planów, tak dobrze stukało mu się obcasami po dębowym trotuarze, że omal nie przemaszerował obok „Przytułku Pokornych” (o co w ciemności nie było trudno, ponieważ szyld przybytku oświetlał tylko blask gwiazd). Służka dobroczynnego zakładu oderwał się od obszarpanej książki, niewątpliwie nabożnej treści, spojrzał z niechęcią na gościa sponad swoich metalowych okularów, chwilę poruszał bezgłośnie wargami i wreszcie powiedział: – Osoba do pana była. – Jaka osoba? – zdziwił się Lagrange. – Płci żeńskiej – jeszcze chłodniej odrzekł portier. – W wielkim kapeluszu, z siatką na twarzy. Wyglądu niemodlitewnego. Ona! – zrozumiał Feliks Stanisławowicz, kiedy usłyszał o „siatce”. Jego mężne serce załomotało szybko i mocno. Skąd wiedziała, gdzie się zatrzymał? Ach – natychmiast odpowiedział sam sobie policmajster – miasto niewielkie, hoteli niedużo, a on jest mężczyzną rzucającym się w oczy. Znaleźć go nie było trudno. – Wiesz, kim jest ta dama? – spytał, pochylając się do portiera. – Jak się nazywa? Chciał nawet położyć na kontuarze dziesiątkę albo piętnaście kopiejek, ale zamiast tego walnął pięścią. – No! Służący popatrzył na wyjątkowo potężną pięść z uszanowaniem, niechęć we wzroku przygasił i przyozdobił swą mowę uniżonymi słówkami. – Nie wiadomo jest nam. W mieście za pozwoleniem waszej wielmożności ją widywaliśmy, ale do nas tu po raz pierwszy zawitać raczyła. Uwierzyć w to było łatwo – przepiękna i wytworna dama nie miała czego szukać w takiej norze. – A i zapiskę do łaskawego pana zostawiła, proszę uniżenie. Pułkownik chwycił zaklejoną wąską kopertę, powąchał. Pachniało korzennym, ostrym aromatem, od którego nozdrza pana Feliksa omdlewająco zadrżały. Wszystkiego dwa słowa: „Północ. Synaj”. O co chodzi? Miodem spływające serce natychmiast podpowiedziało policmajstrowi: to czas i miejsce spotkania. No, co do czasu, to wszystko zrozumiałe – godzina dwunasta minut zero zero. Ale co to takiego „Synaj”? Oczywiście jakaś przenośnia. Myśl, nakazał sobie Lagrange, nie przypadkiem jego ekscelencja pan gubernator powiedział wtedy: „Zadziwia mnie, pułkowniku, chyżość pańskiego umysłu”. Najważniejsze, że do północy pozostało tylko trzy kwadranse! – Synaj, Synaj, bądź tu mądry... – z zadumą zanucił pan Feliks na melodię szansonetki Bukiet miłości. Portier, wciąż jeszcze pod wrażeniem policmajstrowego kułaka, spytał usłużnie: – Synajem interesuje się wasza wielmożność? Niepotrzebnie, pozwalam sobie zauważyć. O tej godzinie nikogo tam nie ma. Kaplica Świętego Mikołaja zamknięta, wcześniej niż jutro nie dostanie się tam łaskawy pan. I wyjaśniło się, że Synaj to wcale nie święta góra, na której Mojżesz rozmawiał z Panem, a ściślej – nie tylko ona, ale i znana nowoararacka ciekawostka, skała nad jeziorem, na której odprawia się modlitwy do świętego Mikołaja.