Badacz był tak pochłonięty obserwacjami, że nie usłyszał kroków. Wyglądał osobliwie:
na głowie miał hełm strażacki, a do piersi przymocowaną cynkową miednicę, zwykłą, taką w jakiej pierze się bieliznę. – A więc to tu się zapodział hełm z kompletu przeciwpożarowego – powiedział półgłosem asystent. – Frołow przychodził do mnie na skargę. Nie chciałem panu, panie doktorze, takim głupstwem głowy zaprzątać. Nie odpowiadając swemu pomocnikowi, Korowin ruszył do przodu i zawołał głośno: – Panie Lampe! Panie Sergiuszu! Co to za tajemnice podziemi? Mały człowieczek obejrzał się, zamachał na przybyszów rękoma. – Precz, precz! Nie można! Jej niczym nie zatrzyma! Niczym! Żelazo próbowałem, miedź próbowałem, stal, cynę, teraz, o – cynk – jak nóż w masło! Będę blachę. – Pokazał kawałek blachy do pokrywania dachów, leżący na skraju stołu. – Potem ołów, potem srebro! Coś przecież powinno zatrzymywać! Obok arkusza blachy rzeczywiście połyskiwał arkusz matowego metalu oraz – o wiele jaśniej – srebrna taca. – Tak – skonstatował Korowin. – Taca z mojego kredensu. No, panie Lampe, u pana do całego bukietu patologii dochodzi jeszcze kleptomania! Wstydź się pan, panie Sergiuszu. I to apologeta moralności! Fizyk zmieszał się, wymamrotał niewyraźnie: – Tak, niedobrze. Ale gdzie? Czas! Przecież nikt, ani jeden! Wszystko sam! A jeszcze by złota. Ja na złoto bardzo. I inne szlachetne! Albo niech już będzie platyna, żeby podobne podobnym. Ale gdzie, gdzie? Mitrofaniusz wysunął się do przodu, popatrzył na wątłego Lampego z góry. Gęstym, niedopuszczającym sprzeciwu głosem powiedział: – Ja panu, łaskawco, będę zadawał pytania. A pan niech odpowiada wyraźnie, niczego nie tając. Uczony przechylił na bok głowę i przyjrzał się archijerejowi. Potem nagle wskoczył na krzesło i zdarł z lampy czerwoną szmatkę – pomieszczenie zalało zwykłe światło. Nawet stojąc na krześle, Lampe był niewiele wyższy od potężnego biskupa. Dziwny człowiek sięgnął do kieszeni bluzy, wyjął wielkie okulary z fioletowymi szkłami, wsadził je na nos i znów zaczął oglądać przewielebnego, teraz jeszcze bardziej metodycznie. – Ach, ach! – zagdakał. – Ile niebieskiego! I pomarańczowy, pomarańczowy! Tyle nigdy! Zdjął okulary, wlepił w Mitrofaniusza zachwycone oczy. – Cudowne widmo! Ach, gdyby wcześniej! Pan potrafi! Powiedzieć im! Oni tacy! Nawet ten! – Uczony pokazał na właściciela kliniki. – Ja jemu, a on igłą! Reszta gorsi! Malinowe, wszyscy malinowe! Przecież trzeba coś! I pilnie! Jej się nie zatrzyma! Władyka, nachmurzony, zaczekał, aż Lampe ucichnie. – Nie szalej pan. Ja wszystko wiem. To pańskie? I skinął palcem na Berdyczowskiego: dawaj. Pan Matwiej, który tymczasem usiadł pod lampą, żeby czytać list Pelagii, wyjął z torby habit, buty, latarkę i znów zagłębił się w lekturze. Przesłuchanie jakby w ogóle go nie interesowało. Na widok nieodpartego dowodu Lampe zamrugał oczami, pociągnął nosem, jednym słowem – zmieszał się, ale mniej niż przedtem, kiedy doktor przyłapał go na kradzieży. – Moje, tak. A jak? Przecież nikt! Wymyśliłem. Skoro malinowe. Niech nie rozumieją, byle się nie pchali. Szkoda. – Dlaczego urządził pan ten świętokradczy spektakl? – Biskup podniósł głos. – Dlaczego ludzi pan straszył? Lampe przycisnął ręce do piersi i zaterkotał jeszcze szybciej. Widać było, że ze wszystkich sił stara się wyjaśnić coś bardzo dlań ważnego i nijak nie pojmuje, dlaczego nie chcą go zrozumieć: – Ach, no, ja przecież! Malinowe, nieprzepuszczalni! Próbowałem! Ja tamtemu, bez twarzy! On nic! Ja jemu! – Znów pokazał na Korowina. – A on mnie kłuć! Paskudztwem! Potem dwa dni głowa! Nie słyszą! Głos! Puszcza! – Mówi o usypiającym zastrzyku, który musiałem mu zaaplikować – wyjaśnił doktor. – Co za pamiętliwość, przecież już trzy miesiące minęły. Bardzo wtedy się wzburzył. Gorzej