sobie obdarłem o mordę ojca Martyriusza. Zębiska, psisko śmierdzące, na piąchę mi
nadstawił. Łapę tak mi rozwaliło, że wiosłować nie mogłem. Umówiłem się z Ezechielem zamiataczem, żeby poratował: ja jednym wiosłem, on drugim... Trzy dni tak pływaliśmy. Ech, było nie było. Zobaczą, to powiem, że znowu ręka zabolała. Właź! I od razu oddarł ze spodniej bielizny kawałek płótna i namotał na rękę. Wzięli za wiosła, popłynęli. – A ty uważaj – surowo uprzedził Kleopa. – Z łódki na wyspę nawet nogi nie wystawisz. Tam wchodzić tylko mnie wolno. I na oba uszy słuchaj, co starzec wypowie; ja już łeb całkiem mam dziurawy, a powtarzać on nie będzie. Bywa, uczciwie powiem, że dopokąd do ojca ekonoma dojdę, już zapominam. To wtedy łżę, co tam do głowy przyjdzie. Pelagiusz wiosłował i wciąż popatrywał przez ramię na powoli podpływającą Wyspę Rubieżną. Było tam pusto, nieruchomo: czarne kamienie, wypełzła szara trawa, proste sosny sterczące na szczycie wzgórza niczym włosy, stojące dęba. Łódka utknęła dziobem w piasku. Brat Kleopa wziął koszyk z prowiantem i zeskoczył na brzeg. Pomocnikowi pogroził palcem: cicho siedź. Młody mniszek odwrócił się na ławeczce, podparł rękoma podbródek, szeroko, szeroko otworzył oczy – jednym słowem, przygotował się. I zobaczył, jak jeden z czarnych głazów nagle się poruszył i jakby podzielił na dwie części, większą i nieco mniejszą. Ta mniejsza wyprostowała się i przybrała postać jednolitego czarnego worka, od góry spiczastego, w dole nieco szerszego. Worek powoli ruszył ku brzegowi. Pelagiusz zobaczył dwie ręce, kostur, białą obwódkę igumena, biegnącą wzdłuż dolnego rąbka habitu, a pod samym szczytem kaptura – czaszkę ze skrzyżowanymi piszczelami. Ręka chłopaczka sama uniosła się do znaku krzyża. Przewoźnik wprawnymi ruchami wyłożył na płaski kamień dostawę: trzy małe chleby, trzy gliniane dzbanki, woreczek soli. Potem podszedł do starca, tknął wargami w żółtą kościstą rękę i został pobłogosławiony znakiem krzyża. Pelagiusz siedział w łódce cały zjeżony. Czerep i piszczele oczywiście budziły lęk, ale najgorsze ze wszystkiego były dziurki na zasłoniętej twarzy, przez które patrzyło dwoje błyszczących oczu – wprost na nowicjusza. Ale i tego Izraelowi, starcowi o zasłoniętym obliczu, było mało. Z trudem przestawiając nogi, podszedł do samej łódki, stanął naprzeciw zamarłego z lęku mniszka i przez pewien czas przyglądał mu się z bliska – zapewne odwykł od oglądania innych, poza Kleopą, wysłanników zewnętrznego świata. Przewoźnik wyjaśnił: – A bo ja rękę skaleczyłem, sam nie powiosłuję. Pokutnik skinął głową, dalej przypatrując się nowicjuszowi. Wtedy Kleopa odkaszlnął i spytał: – Jakie dziś będzie powiedzenie? Pelagiuszowi wydało się, że czarny człowiek wzdrygnął się, jakby wyrwany z zadumy czy odrętwienia. Odwrócił się do mnicha, po czym rozległ się niski, nieco ochrypły głos, który bardzo wyraźnie, robiąc przerwy między słowami, powiedział: – Pozwalasz – odejść – słudze – swemu – śmierć. – Och, ty, Boże mój! – Kleopą, wyraźnie przestraszony, przeżegnał się pospiesznie. – No, teraz czekaj... Szybko wlazł z powrotem do łódki i odepchnął się nogą od brzegu. – Co to, wujaszku? – spytał chłopak, oglądając się na świętego starca (ten, wsparty na kosturze, trwał nieruchomo). – Co to on takiego o śmierci powiedział, co? – Bies ci „wujaszek” – odgryzł się zaniepokojony czymś Kleopa. – Rób wiosłem, rób! Tak, no tak, no tośmy popłynęli! I dopiero przy samym kananejskim brzegu wyjaśnił: – Jeśli powiedziano: „Pozwalasz odejść słudze swemu”, znaczy się, że jeden pustelnik odszedł. Jutro na jego miejsce drugiego powiozę. Bo też naczekał się już ojciec Hilariusz. Jeszcze dziś wieczór odprawią po nim nabożeństwo i do kaplicy Pożegnalnej zaprowadzą, żeby w samotności się ze światem pożegnał – kaptur zaszył, dziurki w nim wyciął. A zaraz o świtaniu powiozę żywego do martwych... Ech, i że też ludziom na świecie się nie żyje! – Kleopa pokiwał kosmatym łbem. – No, ale starzec Izrael to ci dopiero! On ci już, jak by nie